- Jakie to wszystko polskie, wziąć coś, co fajnie działa, i doszczętnie rozp... Był klub, nie ma klubu. Jeszcze niedawno po kilkanaście tysięcy kiboli na trybunach, a dziś, wała, do piachu - pan Jurek zgina rękę w łokciu i całuje pięść. - Nie wiem, kto winny, ale ktokolwiek by to był, niech się poniewiera w piekle
Stomil Olsztyn przestał istnieć. Zespół, który jeszcze w zeszłym roku grał w piłkarskiej ekstraklasie, zrezygnował z występów w trzeciej lidze, do której spadł po sezonie przygnieciony długami sięgającymi ponad 9 mln zł. Klub nie ma ani pieniędzy, ani zawodników, ani nawet boiska.
Do wtorku grupa zapaleńców pod wodzą wieloletniego działacza i trenera Józefa Łobockiego walczyła, żeby choć drużyna wychowanków pod nazwą OKS Stomil 1945 wystąpiła w nowym sezonie A-klasy. To grupa bardzo uzdolnionych juniorów młodszych, którzy pod wodzą Andrzeja Nakielskiego wywalczyli w czerwcu brązowe medale Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży. Jednak Nakielski nie był zachwycony pomysłem. - Dla moich chłopców gra w A-klasie oznaczałaby stracony sezon. To by źle wpłynęło na ich rozwój. Siłowa piłka ich połamie - mówił.
Można przyjąć, że Stomil ostatecznie padł we wtorek o godz. 13.10, kiedy to szef Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej oficjalnie stwierdził, że nie zgodzi się na grę drużyny w V lidze. - Skoro tak, to koniec, daliśmy sobie spokój. Nie będzie klubu, bo nie chcieliśmy tworzyć na siłę drużyny z "łapanki". Chcieliśmy naszych wychowanków, piłkarzy związanych z regionem i działania na zdrowych zasadach - mówi ze smutkiem Łobocki działający w klubie od 1959 roku. - Teraz muszę odpocząć od piłki. Zraziłem się do ludzi pracujących w futbolu. Jestem innej daty. To nie są czasy dla kogoś, kto traktował klub jak drugi dom - dodaje.
My, bezdomni
Trudno powiedzieć, żeby cały Olsztyn był poruszony upadkiem klubu. Na Staromiejskiej w samym centrum mało kto żałuje. - Panie, bezrobocie w okolicy szaleje, ludzie mają swoje problemy - mówi sprzedawca owoców. - Niedługo skończy się sezon, turyści wyjadą, trzeba się ratować, a nie martwić o kopaczy. Zresztą żadnemu się krzywda nie stała. No, klubu szkoda, ale dziś się wszystko rozlatuje - dodaje pan ze stoiska z okularami przeciwsłonecznymi.
Załamani są prawdziwi kibice. - Czujemy się wyrzuceni za burtę. Jak jacyś bezdomni - mówi rozgoryczony szef klubu kibica Krzysztof Sobczyński. - Czym się teraz będziemy pasjonować? W urzędzie miasta radzą nam się przerzucić na drugoligową Warmię i Mazury Olsztyn. A gdyby upadł ŁKS, to czy jego kibice zaczęliby nagle chodzić na Widzew? - pyta.
Sobczyński ma pretensje do WMZPN, który nie dopuścił drużyny do gry w V lidze. I do władz miasta, które wbrew deklaracjom ani nie pomagały, ani nie przeszkadzały. Do pozostałych olsztyńskich drużyn piłkarskich, które rzucały Stomilowi kłody pod nogi i żerowały na nieszczęściu. - Paskudnie się to wszystko skończyło - mówi.
Pan Jurek, też kibic Stomilu, siedząc w olsztyńskim więzieniu, wiele razy odgarniał w zimie śnieg z płyty stadionu OSiR-u razem z innymi osadzonymi. Dziś mieszka w Warszawie i, jak mówi, "kombinuje" z firmą przewozową, ale dalej ma sentyment do olsztyńskiego klubu. - Tam była atmosfera. Całe miasto chuchało na swój klub i to się czuło. Więc my wszyscy też chętnie zasuwaliśmy, a potem człowiek czytał w gazetce, jak chłopaki zagrali. Kurde, z Warszawy jestem, a cieszyłem się jak dziecko, jak Stomil wygrał z Legią - opowiada. - Jakie to wszystko polskie, wziąć coś, co fajnie działa, i doszczętnie rozp... Był klub, ma klubu. Jeszcze niedawno po kilkanaście tysięcy kiboli na trybunach, a dziś, wała, do piachu - pan Jurek zgina rękę w łokciu i całuje pięść. - I tak jest ze wszystkim, ja też zaraz firmę zwijam, bo takie przepisy, VAT-y, sraty, że i bez winiet dokładam do interesu. Nie wiem, kto winny upadku Stomilu, ale ktokolwiek by to był, niech się poniewiera w piekle. Szkoda. Zabrakło "Bobo" Kaczmarka. On by do tego nie dopuścił.
Serce krwawi
Trener Kaczmarek, który po sezonie stracił pracę w Groclinie, aktualnie wypoczywa na działce, czeka na propozycje i bardzo żałuje upadku Stomilu. - Bardzo mnie boli, że taki klub znika z piłkarskiej mapy Polski. Serce krwawi, bo nie da się wykreślić czterech lat pracy, przez które człowiek zostawił tam kawałek zdrowia. Miałem ze Stomilem historyczny awans do I ligi, wychowałem paru piłkarzy - Czereszewskiego, Sokołowskiego, wyszukani przeze mnie w A klasie trafili do reprezentacji Polski - mówi.
Jego zdaniem klub jakoś egzystował, dopóki była w nim jako taka myśl szkoleniowa. - Kłopoty zaczęły się od momentu, gdy patronem klubu przestała być fabryka opon. Wcześniej dawała ona na sezon część pieniędzy, a resztę musiał wypracować klub, zdobywając dodatkowych sponsorów, sprzedając piłkarzy, gadżety itd. Kiedy do fabryki weszli Francuzi z Michelina, średnio ich interesował futbol. Pojawili się prywatni sponsorzy, tyle że o ile najpierw okazali się ratownikami klubu, to później jego grabarzami - opowiada. - Ale sponsorzy sponsorami, a w Stomilu zawsze było tak, że co rok sprzedawał dwóch, trzech piłkarzy, a pieniądze z transferów dawały przynajmniej półroczną stabilizację i wypłacalność. Sprzedawani byli Czereszewski, Sokołowski, Jurkowski, Kaczmarczyk, Klimek, Szulik, Małkowski i wszystko jakoś działało. W momencie kryzysu klub miał wentyl bezpieczeństwa. Ale zarzucono wyszukiwanie talentów po niższych ligach. Kiedy nie było już kogo sprzedawać, a zaczęły się kłopoty finansowe sponsorów, zrobiła się równia pochyła - mówi trener.
Maluchy w prezencie
W skrócie historia Stomilu Olsztyn przedstawia się następująco. Klub powstał w 1945 roku. Drużyna po raz pierwszy awansowała do II ligi w 1973 roku, ale po sezonie spadła. Ta sytuacja powtórzyła się w 1988 roku. Złote lata klub przeżywał między rokiem 1994 a 2002. Grał wtedy w pierwszej lidze, tocząc boje z najlepszymi. W 1994 roku Bogusław Kaczmarek razem z Łobockim wprowadził zespół do ekstraklasy. Cały Olsztyn oszalał wówczas z radości. Od sponsora - fabryki opon Stomil - piłkarze otrzymali w nagrodę po małym fiacie. Ulubieńcami publiczności byli wówczas m.in. Sylwester Czereszewski i Tomasz Sokołowski.
- To była euforia. 20 tys. widzów na trybunach. Tyle samo świętowało pod ratuszem. Była piłka, była liga - wspomina Łobocki. - Człowiek miał wrażenie, że wszystkim w Olsztynie zależy na klubie. My też się nie oszczędzaliśmy z trenerem Kaczmarkiem. Siedzieliśmy na stadionie od rana do wieczora. Sprawdzaliśmy wszystko, niemal i to, jak trawa rośnie.
Jednak euforia szybko minęła i już w następnym sezonie doszło do pierwszego poważnego spięcia we władzach klubu. Prezes Ryszard Sosnowicz i wiceprezes Piotr Wieczorek nie potrafili wspólnie rządzić. W efekcie Wieczorek wraz z trenerem Łobockim i sześcioma kluczowymi graczami przeniósł się do Jezioraka Iława. W Stomilu zespół niemal od nowa musiał budować trener Ryszard Polak. Ale powiodło mu się. Pod jego wodzą drużyna osiągnęła największy sukces sportowy, zajmując w sezonie 1995-96 szóste miejsce w I lidze.
Kolejne kłopoty dopadły klub w 1998 roku. Lider drużyny Rafał Kaczmarczyk przeszedł do Widzewa Łódź w niewyjaśnionych okolicznościach. Nieoficjalnie w Olsztynie mówiło się, że część pieniędzy Widzew wpłacił na prywatne konto jednego z działaczy Stomilu.
O wątpliwościach szybko zapomniano, ponieważ w drużynę postanowiła zainwestować elbląska firma Halex Romana Niemyjskiego słynna z handlu węglem z Syberii. Gdy w 1999 roku szef Haleksu zostawał wiceprezesem Stomilu, podkreślał, że nie jest sponsorem, lecz inwestorem. W zamian za pieniądze łożone na klub uzyskał prawa transferowe do większości zawodników. Stomil pozbył się w ten sposób swego największego kapitału, czyli prawa do dysponowania piłkarzami. Z zawodnikami podpisano bajońskie kontrakty - roczny kontrakt Cezarego Kucharskiego opiewał na sumę 200 tys. dol.
Sielanka nie trwała długo. W 2000 roku Halex popadł w problemy finansowe, ponieważ Rosjanie wstrzymali kolejne transporty węgla. W Stomilu zapanowała bieda. Władze klubu zalegały z płatnościami wobec ZUS i urzędu skarbowego, przestały płacić zawodnikom. Niezadowoleni piłkarze w rundzie wiosennej zakleili na koszulkach logo firmy Halex. Do dziś nie wszyscy z nich odzyskali swoje pieniądze.
Mistrzostwo Europy
W tym samym 2000 roku wybuchła największa afera w historii Stomilu. Olsztyński klub sprzedał do Feyenoordu Rotterdam bramkarza Zbigniewa Małkowskiego za 950 tys. marek. Okazało się, że działacze Stomilu sporządzili dwie umowy transferowe na 350 tys. marek i 600 tys. Ujawnić chcieli tylko mniejszą i tylko od niej zamierzali opłacić podatek. Przywiezione nielegalnie z Holandii 400 tys. marek przejęli na lotnisku Okęcie piłkarze Stomilu. Zawodnicy i trenerzy podzielili pieniądze między siebie. Sprawą zajęła się prokuratura i PZPN. Prokuratura postawiła zarzuty popełnienia przestępstwa byłemu prezesowi Stomilu Ryszardowi S. (niegospodarność), byłemu dyrektorowi - Leszkowi D. (nielegalne przewiezienie przez granicę pieniędzy za transfer Jacka Chańki) oraz byłemu trenerowi - Bogusławowi K. (nielegalne przewiezienie przez granicę pieniędzy za transfer Małkowskiego). Sprawa toczy się nadal w Sądzie Rejonowym w Olsztynie.
- Mnie w PZPN w pełni zrehabilitowano, a jako jedyny z oskarżanych odwołałem się do NKO. Cofnięto wszelkie zarzuty - mówi dziś Kaczmarek. - Wszystko, co zrobiłem w sprawie Małkowskiego, to to, że pojechałem z nim na testy. Pieniędzy przez granicę nie przewoziłem i udowodnię to w sądzie. Przewiózł senator Abramski, bo miał paszport dyplomatyczny. Pieniądze rozdzielili między siebie zawodnicy i sztab szkoleniowo-medyczny zgodnie z listą, bo zaległości były ogromne. Nawet pół marki nie zginęło. Zaś sam transfer uważam za mistrzostwo Europy w marketingu - sprzedać za tyle pieniędzy i to do takiego klubu zawodnika, który rozegrał 14 spotkań w lidze. Niczego nie żałuję. Sprzedaż Małkowskiego była ostatnim kołem ratunkowym dla klubu i trzeba było z niego skorzystać.
Zburzyć prościej
- W Stomilu była atmosfera, jaką rzadko się spotyka w klubie. Było biednie, ale godnie. I wszyscy się angażowali w stu procentach, od sprzątaczki po prezesa. Robiliśmy dla wszystkich wieczorki taneczne, ogniska. Nie na zasadzie, żeby się ochlać, ale żeby pobyć wspólnie. Ktoś przyniósł kiełbaskę, ktoś boczek. Byliśmy ze sobą na dobre i na złe - wspomina Łobocki. I dzięki temu drużyna funkcjonowała, bez premii za mecze, bez kokosów. Jak weszliśmy do I ligi, żaden z piłkarzy nie miał kontraktu. Wszyscy grali na umowę o dzieło, płaciliśmy tylko minimum na ZUS. Przystali na to, że nie zarobią w Stomilu, ale tu się wybiją i później odrobią straty w lepszych klubach. I tak się stało. A my wszyscy wpisaliśmy się do historii tego miasta.
- Wielka szkoda i strata, że klub przestał istnieć, ale jego los mnie nie dziwi - dodaje Kaczmarek. - Pamiętam artykuł w "Gazecie Wyborczej", kiedy w Gdańsku w 1993 roku w wyniku wybuchu gazu zawaliły się trzy kondygnacje dziesięciopiętrowego budynku. Nasi specjaliści zastanawiali się, co dalej robić. Zwrócili się do Amerykanów, żeby dali kontakt na jakichś speców od wyburzania wysokich domów. A Amerykanie dziwili się, bo można było ten budynek odbudować. - W niszczeniu jesteście mistrzami, więc sobie poradzicie - tak mniej więcej odpowiedzieli. I rzeczywiście, pasuje to do Polaków jak znalazł.
|